czwartek, 22 grudnia 2016

święta, święta, święta...

Święta, święta... zbliżają się wielkimi krokami.
Każdy o nich mówi, pisze, śpiewa... taki niezwykły czas.


Dla jednych to Boże Narodzenie, dla innych wakacje. Każdy na swój sposób przeżywać będzie nadchodzące dni.
Na pytanie, z czym kojarzą ci się święta, prawdopodobnie odpowiedzi usłyszelibyśmy różne.




Kiedy byłam małą dziewczynką, w głębokim PRLu na święta "rzucali" do sklepów pomarańcze, kawę i rajstopy... kolejki były ogromne, całe rodziny stały i jak się dało, obracały w kolejce kilka razy.






I dla mnie święta to właśnie zapach tych wystanych w kolejce  pomarańczy, kawy i orzechów włoskich oraz pastowanej podłogi. ( Dziś mogłabym więc obchodzić święta co dzień :)  poza pastowaniem podłogi).
 Prawdziwej choinki,kupionej w Nadleśnictwie, która zaczynała się sypać już w pierwsze święto, ale była zawsze najpiękniejsza na świecie.

Wspólna wieczerza, opłatek, barszcz z pierogami i kompot z suszonych owoców.  A potem śpiewanie kolęd i najbardziej wyczekiwany przez dziecko moment, czyli prezenty pod choinką ...

W PRLu mówiło się, że od Gwiazdora. Nigdy nie zdążyłam go zobaczyć! Zawsze przychodził, kiedy akurat zawołana przez kogoś, wyszłam z pokoju. Dziś wiem, dlaczego, wtedy naprawdę było mi żal...
W święta mogłam też oglądać telewizję, te dwa kanały, które nadawały filmy produkcji radzieckiej, a czasem bajki, jak np. Wilk i Zając. Pełnia szczęścia !




Dlaczego o tym piszę? Chyba jeszcze nie dlatego, że jestem taka stara i żyję przeszłością :) Ale dlatego, że w święta ożywają wspomnienia z rodzinnego domu...

Moje dzieci dziś też czekają na święta. Piszą listy do św. Mikołaja o najdroższe zestawy klocków albo figurki Star Wars. Pomarańcze i orzechy mają na co dzień, bajki w tv dostępne na okrągło.
Co łączy święta z mojego dzieciństwa ze świętami moich dzieci? Co pozostaje wspólne dla pokoleń? Myślę, że to, co najważniejsze. Tradycja. Choinka, wieczerza, opłatek , barszcz i pierogi i śpiewanie kolęd. I choć okoliczności przyrody bywają zmienne, te elementy wspólne pozostaną...




Życzę Wam, aby te święta były dla Was szczególne,  bogate w przeżycia duchowe ( jeśli jesteście wierzący), pełne dobra, pokoju serca i miłości...:)


wtorek, 20 grudnia 2016

Książka, która urzeka..

Jak obiecałam w ostatnim poście na temat książek mojego dzieciństwa, dziś chcę Wam przedstawić książkę, która urzekła nie tylko moich synów, ale i mnie.

 A właściwie najpierw mnie, bo ja znalazłam ją na półce pośród licznych  kolorowych tytułów dla dzieci. Wiecie, że niełatwo zachwycam się książkami dla dzieci, gdyż czasem mają tylko piękną okładkę, lecz banalną treść.
Nie kupuję też książek reklamowanych. Wolę na własną rękę poszukiwać literackich perełek. I właśnie historia Tappiego, bo o nim mowa, była takim odkryciem.
Dlaczego właśnie ją wybrałam spośród innych bajek? Hmm, do końca nie wiem. Marketingowcy niech się tym zajmują. 
Mnie zauroczyła okładka, na której widnieje uśmiechnięty wiking i jego mały przyjaciel, renifer. Twarda oprawa, wysokiej jakości papier, przejrzysta czcionka i jak się potem okazało, świetna historia.






 Zaczęliśmy czytanie tej serii od Podróży Tappiego po Szumiących Morzach.  Codzienne czytanie jednego rozdziału szybko weszło nam w krew, a ponieważ ta część ma tylko rozdziałów dziewięć, szybko trzeba było poszukiwać następnych.






O czym jest ta historia? O zaskakująco dobrym Wikingu, Tappim, który mieszka w Szepczącym Lesie, w swojej Chacie i wraz z przyjaciółmi pomaga innym, rozwiązując ich kłopoty. a przy tym przeżywa niesamowite przygody i poznaje nowych przyjaciół.  Powieść napisana starannym językiem,  w ciepłym, lekko żartobliwym tonie, z łagodną nutką refleksji.

Idealna książka dla małych chłopców, ale sądzę, że może zaciekawić również ciekawe przygód dziewczynki.






Na stronie wydawnictwa można znaleźć opis do jednej z części:

Czy znasz już wikinga Tappiego i mieszkańców Szumiącego Lasu? 
Wiking Tappi kocha Szepczący Las i swoich przyjaciół. Ale od ostatniej przygody w Lodowej Zatoce marzy wciąż o dalekich podróżach. Buduje więc z przyjaciółmi okręt i razem z Chichotkiem rusza na wyprawę po Szumiących Morzach.
Na morzu spotyka ich wiele niesamowitych przygód. Poznają też nowych przyjaciół, choćby trolla Burczka, wieloryba Zadumka, olbrzyma Głazka i elfkę Świetliczkę. Na ich drodze staje także zły czarodziej Torgul oraz olbrzymi smok Naburmulak. Wtedy robi się odrobinę groźnie. 

Na szczęście jednak Tappi ma wielkie serce i wielu przyjaciół, dzięki którym z każdej opresji wychodzi cało.






Z serii ukazały się następujące tytuły:

1. Przygody Tappiego z Szepczącego Lasu
2. Podróże Tappiego po Szumiących Morzach
3.Wędrówki Tappiego po Mruczących Górach
4.Tarapaty Tappiego w Magicznym Ogrodzie
5. Wyprawa Tappiego na Ognistą Wyspę







Autor: Marcin Mortka
Data wydania: 2016 
EAN: 9788379837281
Format: 165x215 
Oprawa: Twarda 
Liczba stron: 184 
Wiek czytelnika: 6-8 lat 
Seria: TAPPI
Ilustrowała: Marta Kurczewska

Wydane zostały również pojedyncze historie Tappiego, w większym formacie oraz książka z grą.
Jeszcze jej nie testowałam, ale liczę na równie wysoką jakość zarówno merytoryczną jak i graficzną.

Nie muszę dodawać, że czekamy na kolejną część i liczymy, że wkrótce się ukaże!
Szczerze mogę polecić tę serię książek Waszym dzieciom. :)




Zapraszam na warsztaty bajkowe IMPROBAJA
https://bajkogrod.blogspot.com/p/blog-page_21.html

środa, 14 grudnia 2016

Przedświąteczne zakupy Matki Polki...

Kamila Posobkiewicz 



Nie jest łatwo być chwilowo samotną Matką Polką, która chce przygotować coś na święta. Pomyślałam, że czas poszukać jakichś prezentów, bo w rodzinie dzieci sporo, a Mikołaj przecież do wszystkich przybyć nie zdąży. 



Korzystając z tego, że do południa mam pomoc przy dziecku, wyrwałam do galerii niczym zerwana z łańcucha. Wsiadłam do auta i popędziłam do s...ka, bo tam rabaty świąteczne. 

Kiedy już wreszcie zaparkowałam  ( na chodniku, bo nie było nigdzie miejsca ), wbiegłam  do galerii z duszą na ramieniu, bo może nie zauważyłam zakazu parkowania i wróciwszy zastanę niespodziankę na kole? Taka prywatna schiza kobiety kierowcy.

 Mam czas bardzo ograniczony, półtorej godziny. Galeria się rozrasta.  Tam, gdzie do tej pory był s..k, jest inny sklep. Jak mogli mi to zrobić?!  Gdzie mam teraz go szukać ? Schodzę do informacji, czas leci... Sklep jest, ale z drugiej strony, na górze. No dobrze, szukam.




 Zapachniała mi kawa i choć zwykle jej nie piję, dziś jestem nieprzytomna po kolejnej  nieprzespanej nocy, więc idę po kawę na wynos. Pani nie ma wydać z 50 zł, koleżanka  pani idzie rozmienić. To może zrezygnuję, czas leci... dziecko pewnie się już obudziło i krzyczy... Jest pani, wydaje resztę, długo liczy. No dobrze, czekam na kawę. Pani czyści ekspress, coś nalewa, coś wsypuje, kawy nie ma, czas leci... No też zachciało mi się kawy! O jest! Pachnie cuuuudnie! Macciato. Oj,gorąca ta kawa, pić się nie da! Idę dalej, parząc rękę o gorący kubeczek...

 Widzę cel wyprawy, sklep s..k ,no ale co ja teraz z ta kawą mam zrobić!?
 Wypijam kilka łyków, parząc sobie gardło. Po co mi była ta kawa? Przecież i tak nie pomoże mi w niewyspaniu.

Jestem w sklepie, ogromny! Wszędzie wiszą rabaty do - 50%. Ludzi sporo jak na wczesną porę. Zostało mi z 50 minut. Muszę wybrać! Ale właściwie, po co tu przyszłam? Zerwałam się z łańcucha i kompletnie oszołomiona nie potrafię sobie poradzić w wyborze.
 Kawa stygnie, ale mi robi się gorąco. Rabaty wiszą nad głową, wybieramy więc ubranko. Pani mówi, że na to akurat rabatu nie ma... Jak to nie ma ? Przecież miało być na ubrania i buty. Tak, ale na to nie ma.. 
No to buty, śniegowce dla starszaka. Są. Fajne, rabat też. Otwieram kartonik z odpowiednim rozmiarem, o jest jeden but! Drugiego nie ma... Pani nie wie,dlaczego. 







Zostało pół godziny, samochód być może ma kapcia na kole, a dziecko pewnie wrzeszczy, buta nie ma. Pani zniknęła...Pięknie!


No to może LEGO? Duże, fajne, ale dla chłopców, a ja chcę dla dziewczynek.

Pani wróciła z drugim butem, ok biorę !Rabat jest! Wszystko jest!

 Śniegowce są, śniegu nie ma...

Wyskakuję z galerii. Pędzę do samochodu, modląc się, żeby nie było mandatu. 
Nie ma, uff... 
Samochód zastawiony dostawczakiem, nie mogę wyjechać...
 Zostało 10 minut
Utknęłam... 

Dostawczak wyjechał, już mogę się ruszyć. 
Jak stąd wyjechać? Zakaz skrętu w prawo.
Gdzie jestem? Kocie łby, trzęsie.. 
Światła, oczywiście czerwone, ze trzy razy...

Jestem spóźniona, będę płacić nadgodziny.

Wpadam zdyszana do domu.
 Synek nie śpi od godziny, chyba się obraził, bo się nie uśmiecha do mnie. Woli być na rękach u niani..

Zakupów nie koniec, trzeba będzie powtórzyć akcję, ale dopiero w przyszłym tygodniu, bo muszę ochłonąć...

niedziela, 11 grudnia 2016

Książki mojego dzieciństwa...

Kamila Posobkiewicz


Przeważająca część  tzw.'literatury dziecięcej' stara się albo bawić albo pouczać, albo łączyć naukę z zabawą. Lecz większość tych książek ma treść płytką, że nie dają one nic istotnego. Zdobywanie sprawności takiej jak umiejętność czytania, staje się bezwartościowe, jeżeli poznawane dzięki niej treści nie wnoszą nic ważnego do naszego życia. 

( B. Bettelheim, Cudowne i pożyteczne)


Czytając lekturę Cudownych i pożytecznych natrafiłam na fragment, który skłonił mnie do refleksji na temat literatury dziecięcej. Jest mi ona bliska nie tylko dlatego, że jestem jej użytkownikiem jako matka, ale również używam jej w pracy zawodowej, nawet sama próbuję stworzyć własną bajkę, którą być może mieliście już okazję poznać na moim drugim blogu, Bajkogrodzie.


Trudno nie zgodzić się z autorem Cudownych i pożytecznych, amerykańskim psychologiem dziecięcym, który poświęcił niemal całe swoje życie na badanie i terapię dzieci.

Obecnie książek dla dzieci w księgarniach jest ogromna ilość. Do działu z literaturą dziecięcą kieruję zwykle swoje pierwsze kroki, gdyż zauroczyły mnie kolorowe, piękne wydania, z atrakcyjnymi ilustracjami, w twardej oprawie. Nic, tylko pochłonąć je wzrokiem!

 No i często ( nie mówię, że zawsze!) mój zachwyt nad danym tytułem na tym się kończy, gdyż treść jest tak infantylna, że nawet dzieci nie chcą jej słuchać. Nie wspominając już nawet o języku, często zbyt prostym i ubogim, z błędami, który na pewno nie będzie dobrym wzorcem dla naszych pociech. Niestety.

Dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką, w czasach kwitnącego PRLu nie było tak kolorowo na półkach księgarskich. Tomy bajek dla dzieci raczej nie oszałamiały estetyką, w ponurych niekiedy barwach, z szarymi słabej jakości kartkami. Natomiast przyciągały treścią i oczywiście nazwiskiem autora.
Nie twierdzę, że tamte czasy były lepsze. Były inne. Wybór mieliśmy znacznie bardziej ograniczony.  Ale być może właśnie dlatego pamiętam treść tych książek do dziś. Ba, nawet zachowałam niektóre egzemplarze na pamiątkę, dla moich dzieci.:)

Być może również niektórzy z Was czytali te książki, więc wiedzą o czym mówię.
Książką, którą zawsze będę polecać, dla dziewczynek i chłopców jest bajka Ireny Jurgielewiczowej, Jak jeden malarz chciał namalować szczęśliwego motyla.


Jest to przepiękna opowieść o przyjaźni małej dziewczynki i jej sąsiada, artysty malarza, który chciał zrobić jej prezent na imieniny. Postanowił namalować Hani "coś szczęśliwego".


- Namaluję ci szczęśliwego motyla- powiedział malarz.
- Dobrze, a potrafisz?- zapytała Hania
- Naturalnie! Szczęśliwy motyl to nic trudnego.
- Ale naprawdę musi być szczęśliwy!- zastrzegła się Hania (...)


Zadanie to często przerastało malarza, gdyż motyl z obrazka ożywał i rozmawiał z twórcą, zazwyczaj ujawniając swoje niezadowolenie..Na szczęście po wielu próbach znalazło się rozwiązanie i motyl poczuł się szczęśliwy, a zarazem wszyscy. Do szczęścia potrzebny mu był drugi motyl...


Ot, prosta historia, miejscami przypominająca Małego Księcia, a jakże wzruszająca i pouczająca.
Książka wznawiana, można ją znaleźć w księgarniach, szczerze polecam.




Drugą bajką z mojego dzieciństwa, którą zachowałam w sercu do dziś jest książka Joanny Papuzińskiej, Nasza mama czarodziejka. Jest to zbiór różnych ciepłych opowiadań, w których główną rolę odgrywa tytułowa mama. Nie była zwykłą mamą, miała bowiem magiczną moc i pomagając np. zreperować księżyc, obronić statek przed burzą , czy uratować dzwonnicę w oczach dzieci stawała się  pomysłową super mamą, z której każde dziecko byłoby dumne.

Opisywana mama bawi się z dziećmi, oddając im swój czas i arsenał pomysłów. Dzięki mamie czarodziejce dzieciństwo chłopców jest pełne przygód i wypełnione miłością. Dla każdego małego dziecka mama to najważniejsza osoba, która umie zrobić wszystko. Zawsze pomaga oraz potrafi zaczarować zwykłe rzeczy. Jednym słowem to czarodziejka. Zapewne większość małych czytelników utożsami ją ze swoją mamą.


 Również książka wznawiana i godna polecenia.




Bajek  mojego dzieciństwa jest więcej, ale do recenzji wybrałam te, które najbardziej mi się podobały i które dziś można znaleźć w księgarniach. 
Zbliżają się  święta, według mnie książka to zawsze dobry prezent, na każdą okazję. Również, a może zwłaszcza pod choinkę. Tylko pamiętajcie, aby książka, którą kupicie, miała nie tylko piękną okładkę, ale i była bogata w interesującą treść, by wniosła coś do życia Waszych dzieci.


W następnym artykule będzie coś o współczesnych bajkach, które podbiły serce moje i moich synów... zapraszam :)




Zapraszam na warsztaty bajkowe IMPROBAJA

wtorek, 6 grudnia 2016


Mamo, czy istnieje św. Mikołaj ?





Dziś  6 grudnia. Prawdopodobnie każdy w swoim życiu przeżył jakiś 6 grudnia, który zapamiętał na długo. Może nawet do końca życia...



Ja miałam dwa takie razy. Pierwszy, dawno temu, kiedy miałam 6 lat, drugi niedawno, może z trzy lata temu. Dziś przypomniałam sobie o tym i tym wspomnieniem postanowiłam się z Wami podzielić.

Jak każde dziecko wierzyłam w św. Mikołaja, aż do tej nocy z 5 na 6 grudnia 198...roku, kiedy to zrozumiałam, że on, taki z brodą i dużym workiem prezentów, nie istnieje. Smutne to było odkrycie, ale kiedyś musiało się dokonać. Tej właśnie nocy przebudziły mnie szepty mamy i siostry, które wkładały prezent do mojego buta,wypastowanego i  ustawionego przy łóżku.  Nie dałam po sobie poznać, że poznałam już tę tajemnicę.  Jednak w sercu byłam rozczarowana i  nie umiałam się cieszyć ze znalezionej rano fajnej zabawki. (A przecież w tamtych czasach o fajną zabawkę było 
trudno...)







Wiara w świętego Mikołaja, który przynosi prezenty zostawiając je w bucie czy pod choinką jest cudownie naiwna.  Dziś magiczny świat elfów i reniferów przeplata się z naszą rzeczywistością, tworząc niejako kolejny wymiar.  W latach 80 tych nie było  bajek o dobrodusznym Świętym, nie wiem, czy ktoś też słyszał o jego wiernym reniferze, Rudolfie. Karmieni byliśmy raczej propagandą Dziadka Mroza lub Gwiazdora, ale dziecku to było obojętne, magia była, jeśli był prezent... 





Drugie Mikołajki, które zapamiętałam to te bodajże trzy lata temu ( czas tak szybko płynie, że  nie ogarniam dat). Tego dnia mój mąż miał wylecieć samolotem do pracy daleko stąd. Jednak przeszkodził mu huragan Ksawery, który rozhulał się nad naszym miastem, więc  odwołano wszystkie loty. To był dla mnie prawdziwy mikołajkowy prezent. Mąż został kilka dni dłużej w domu. Znów odczułam cudowność i magię 6 grudnia, mimo tego, co działo się za oknem.
Dziś mój syn ma 6 lat i kiedy pyta, czy św. Mikołaj istnieje, nie odpowiadam mu jednoznacznie. Jednak myślę, że on w niego  jeszcze wierzy. Ostatnio nawet powiedział, że chciałby od Mikołaja remizę strażacką ( koszt ponad 400 zł), a od mamy już tylko coś drobnego- kredki, słodycze...tak dba o nasz domowy budżet :)

Życzę Wam i sobie, abyśmy mieli Mikołajki częściej niż tylko 6 grudnia, aby w naszym życiu zadziały się takie magiczne rzeczy ( realnie rzecz biorąc magiczne nie były - jak np. huragan), że ktoś ważny zostanie dłużej w domu albo szybciej wróci lub rozwiąże się jakiś problem...Taki mikołajkowy prezent :)



wykorzystałam obrazki św.  Mikołaja ze strony http://www.imperiumtapet.com

sobota, 3 grudnia 2016

nowoczesne książki...


Dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką, miałam kasetę magnetofonową ze słuchowiskiem " Leśna cukierenka Pod Liściem". Nie wiem, czy była to powszechnie znana bajka, ale ja recytowałam ją z pamięci, wtórując bohaterom. Do dziś pamiętam początek Ja jestem żuczek, zwą mnie Ignacy, noszę surducik ciemnozielony, po leśnych drogach i leśnych trasach przewodnik ze mnie nieoceniony Gdzie tylko zechcesz, tam zaprowadzę. Jeśli się mamy spytacie zatem, i mama zgodzi się oczywiście, pójdziecie dzisiaj z żuczkiem Ignacym do cukierenki leśnej " Pod Liściem".

Dziś z sentymentem o tym myślę. Nie wiem, czy ta kaseta przetrwała moje przeprowadzki, lecz i tak nie miałabym jej na czym odtworzyć. Obecnie  zamiast kaset mamy audiobooki. Powszechna ich dostępność  bardzo mnie z jednej strony cieszy, z drugiej nieco martwi. Ale po kolei.
Kiedy zaczęłam pracę w szkole jako polonistka, kilkanaście lat temu, spotkałam się z problemem dysleksji. Niektóre dzieci w gimnazjum nie były w stanie przeczytać ze zrozumieniem lektury. I był to problem, rodzicie nie mieli czasu na głośne czytanie powieści. Znalazło się proste, choć mało wówczas popularne rozwiązanie. Ktoś tym dzieciom polecił  pierwsze audiobooki, nagrywane z myślą o osobach niewidomych i niedowidzących. Można je było wypożyczyć w jednej bibliotece w Gdańsku. Dla mnie to było odkrycie! wielkie wow!, bo tak czy siak treść lektury dziecko znać powinno, a lepiej będzie, jeśli usłyszy ją z płyty niż przeczyta prymitywny bryk.

Dziś chyba już wszystkie lektury są w wersji audio, a i spora część literatury dziecięcej, czytana przez profesjonalistów. To zasadniczy plus, gdyż dziecko uczy się prozodii, intonacji, rozumienia ze słuchu. Ćwiczy też pamięć, bogaci słownictwo,  rozwija wyobraźnię i przede wszystkim przeżywa literacką przygodę, jednocześnie układając np. klocki.



Zagrożeniem  audioksiążki, według mnie, jest tylko to, że era papierowej książki zaczyna powoli wygasać. I choć na razie półki w księgarniach są pełne ( i oby tak zostało jak najdłużej!), coraz chętniej sięgamy po ebooki lub audiobooki. Nic dziwnego, takie czasy...więcej przestrzeni wolnej w mieszkaniu i mniej do dźwigania w torebce...:)

Dziś moje dzieci często słuchają książek audio,  znają je i recytują z pamięci, jak niegdyś ja bajkę o leśnej cukierence :) Osłuchują się w literaturze podczas zabawy, jazdy autem, a nawet czasem w czasie posiłków. Jednak  audiobooki nie zastępują naszego wieczornego rytuału czytania przed snem. Jest to tak magiczna chwila naszej bliskości z sobą i z bohaterami bajki, że nie odpuszczam.

Szukacie prezentu pod choinkę? Polecam audiobooki. Przeróżne, fajnie wydane, czytane przez aktorów z pewnością ucieszą niejednego młodego czytelnika :)






wtorek, 29 listopada 2016


jak cię słyszą, tak cię piszą... cz. 2



W poprzedniej części  krótko zajęłam się neologizmami dzieci i tym, jak ważne są poprawne wzorce językowe, zwłaszcza w ustach nauczycieli, terapeutów, ale oczywiście rodziców również, bo to w domu rodzinnym uczymy się naszego języka.


Kiedy małe dzieci popełniają błędy w swoich wypowiedziach, czasem nas to śmieszy i dobrze, ale pamiętajmy, by nie utrwalać błędnych wzorców. Gdy mój synek 3 latek powiedział" one idły" z uśmiechem poprawiłam go: " Kochanie, one szły". Mam świadomość bowiem, że powtórzenie kilka razy tego samego błędnego zwrotu utrwali się w pamięci dziecka i pozostanie jako norma, niestety, niewłaściwa.
O tym jednak, że dorośli mówią, popełniając błędy, dzieci nie zawsze wiedzą, ba, nawet sami dorośli tego nie wiedzą, żyjąc w błogiej nieświadomości:)

Stworzyłam krótką listę najczęściej słyszanych przeze mnie niedoskonałości językowych. Możecie ją uzupełniać w komentarzach.

Nasze językowe grzeszki:


  • wziąść- bezwzględnie mówi się WZIĄĆ!
  •  w każdym bądź razie- wystarczy W KAŻDYM RAZIE ( bez bądź)
  •  cofnąć się do tyłu, ponieść rękę do góry- błędy tautologiczne, czyli " masło maślane", wystarczy powiedzieć COFNĄĆ SIĘ ( wiadomo, że nie cofamy się "do przodu" tylko "do tyłu") lub PODNIEŚĆ RĘKĘ ( zawsze podnosi się coś " do góry" nie " w dół" 
  •  tydzień czasu- wystarczy samo TYDZIEŃ ( wiadomo, że odnosi się to do czasu, nie trzeba tego dodawać)
  • wracać z powrotem- również tautologia, poprawnie tylko WRACAĆ
  • 11 listopad- poprawnie używamy formy Dopełniacza, czyli 11 LISTOPADA ( czego?)
  • popatrz się-wystarczy samo POPATRZ, zaimek zwrotny " się" oznacza, że czynność ma być skierowana na osobę mówiąca, można powiedzieć POPATRZ NA SIEBIE ( jeśli przegląda się w lustrze), ale nie mówimy POPATRZ się NA MNIE.
  •  słuchaj się mamy- podobnie jak w poprzednim przypadku, zaimek "się" jest niewłaściwie użyty, wystarczy SŁUCHAJ MAMY!
  •  mam tableta,  piszę bloga, smsa, meila- ostatnio najbardziej powszechne błędy, które mnie okropnie męczą. Polegają na użyciu Dopełniacza( kogo, czego?) w miejscu Biernika( kogo? co?). Są tak powszechne, że niemal wszyscy młodzi ludzie tak mówią i nie wiedzą, że to błąd. Ale ja nie powiem, że piszę bloga, tylko PISZĘ BLOG, MAM TABLET, WYSYŁAM MAIL...
  • oni umią, rozumią- bezwzględnie używa się tu wydłużonej formy ONI UMIEJĄ, ROZUMIEJĄ
  • ja rozumię- w formie 1 osoby l.poj. czas teraźniejszego czasownika rozumieć, umieć mówi się ja ROZUMIEM/UMIEM (bez ę na końcu)
  • swetr- poprawnie SWETER!
  • szłem- poprawnie SZEDŁEM
  • wzięłem- poprawnie WZIĄŁEM


A co, jeśli mówimy błędnie? Cóż, nikt nikomu głowy nie urwie za niedoskonałości językowe, ale warto mieć świadomość, że mówi się inaczej i poprawić, gdy zdarzy się błąd. Gdy nie jesteśmy pewni zawsze możemy się udać do źródła, czyli słownika poprawnej polszczyzny. Oczywiście jeśli chce się mówić  poprawną polszczyzną. Polecam :)

wtorek, 22 listopada 2016

jak cię słyszą, tak cię piszą...cz. 1



O tym, że język polski jest trudny wiedzą zwłaszcza obcokrajowcy, którzy się go uczą. Często brak w nim logiki, np. jestem ( forma czasownika " być"), ale już mnie nie ma ( forma czasownika " mieć") i  wiele innych zagadek...


W budowaniu nowych słów ( neologizmów) rewelacyjne są dzieci. One układają sobie  nasz język po swojemu, ale za to w analogii do konstrukcji, które już znają.
 Mój młodszy syn, na przykład wymyślił sobie nowatorską formę czasownika " jeść" w 3 os. l mn. oni . I jak powiedzieć, że nie miał racji, kiedy słyszał oni śpią, idą, mówią no to i  .
Albo inny przykład tegoż samego autora, niespełna trzylatka. Czasownik "iść", który ogólnie przysparza wiele kłopotów nawet dorosłym mężczyznom, a co dopiero dziecku. Otóż prawidłowa forma tego czasownika w czasie przeszłym, 1 osobie, rodz. męskim brzmi  szedłem ( nie szłem!) . Jednak dla trzylatka to zupełnie inny wyraz, dlatego on wymyślił    ja idłem/  one idły. Logiczne? Bardzo. Najbardziej śmiałam się jednak podczas pewnego spaceru w lesie.  Mój synek zobaczył porytą przez dziki ziemię i z niemałym oburzeniem zawołał  Kto mi tu poryjał (ziemię)?!

Te przykłady można by mnożyć, bo każde małe dziecko ma swój swoisty język.
Jednak rola nas, dorosłych jest taka, by przekazywać dzieciom prawidłowe wzorce ojczystego języka, którym dziecko będzie się posługiwać już w  przedszkolu i szkole, a potem w życiu dorosłym.




Oczywiście żywy język  ( używany na co dzień) zmienia się wraz z czasem, nowościami technologicznym, rozwojem cywilizacji. Jeszcze do niedawna Internet, tablet ( w znaczeniu komputer ),  smartfon to były neologizmy.  A czasem do tej pory nie rozumiemy nazw, które się pojawiają. Ale skoro powstają desygnaty, czyli przedmioty, to musi powstać ich nazwa...

Ostatnio na praktykach logopedycznych, którym się przyglądałam z boku, pani logopeda bawiła się z dziewczynką w " ubieranie misia". Zabawa fajna, dziecko potrafiło nazwać części garderoby, wszystko idzie dobrze, tylko że pani logopeda nagminnie powtarzała:  Ubierz misiowi czapkę, ubierz szalik, ubierz...


Moje uszy się już zagotowały po którymś razie... , choć to tak powszechny błąd językowy, że nie wiemy często nawet, że to błąd!


 Prawidłowo mówi się  włóż/ załóż czapkę, buty, sweter ( nie swetr!), a nie ubierz. Ubierać można się np. u Prady :) ( zgodnie z tytułem  amerykańskiego filmu), ubierać można dziecko ( kogoś) ogólnie, jako nazwanie czynności. Ubiera się oczywiście choinkę przed świętami, ale kiedy mówimy o poszczególnych elementach garderoby, to je wkładamy lub zakładamy.


Rozumiem, że nie wszyscy są polonistami i nie wszyscy muszą mówić poprawnie. Jednak warto znać prawidła polskiej wymowy, jeśli uczy się dzieci języka, bo czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość...znacie to. A później trudno jest oduczyć się błędów, gdy już wejdą na stałe do naszego języka, niczym chwasty w ogródku....:)

W następnej części wypiszę listę najczęstszych naszych językowych grzeszków.... Jeśli jesteście ciekawi, zapraszam:)

niedziela, 20 listopada 2016

mówię, więc jestem...




Dziś garść refleksji o rozwoju mowy u dzieci. Każda mama zastanawia się, czy jej dziecko prawidłowo się rozwija. To zupełnie naturalne. Często niepokoimy się, gdy coś nie jest tak jak w książkach, pojawia się zbyt wcześnie ( choć to nas tak bardzo nie martwi) lub zbyt późno ( to już powód do myślenia...)


Komunikacja, jak wszyscy wiemy, to jedna z podstawowych potrzeb życiowych. Dzięki niej oznajmiamy swoje potrzeby, emocje, nawiązujemy więzi społeczne.
Jednym z objawów rozwoju psychomotorycznego dziecka jest rozwój mowy.
Jeśli się  on opóźnia, niestety, opóźnia się też wiele innych funkcji poznawczych dziecka.

Jak powinien wyglądać rozwój mowy?


  • początkowy okres w rozwoju mowy nazywa się głużenie ( ok 3 miesiąca życia)


Pojawia się zwykle między pierwszym a trzecim miesiącem życia dziecka, wtedy gdy dziecko jest w stanie utrzymać głowę prosto. Są to różnego rodzaju dźwięki, zwłaszcza gardłowe, tylnojęzykowe, takie jak agu, ga, khe, gli, kli, tli, ebw, bwe, a także wibrujący dźwięk przypominający r.
Co ważne, ma charakter przypadkowy, nieświadomy i niezamierzony.


  • kolejny okres w rozwoju mowy to gaworzenie ( ok 6 miesiąca życia)
 Polega na łączeniu samogłosek, które dziecko wymawiało do tej pory ze spółgłoskami (ga-ga, ma-ma-ma, ugh-ugh itp.) Pojawiają się w ten sposób pierwsze dowolnie wymawiane sylaby (są one zwykle przyjmowane przez rodziców jako coś bardzo przyjemnego). Dziecko zaczyna się bawić tym sposobem mówienia i robi to świadomie, często też powtarza dźwięki za rodzicem.
  • kolejny okres w rozwoju mowy to okres wyrazu ( ok 12 mca życia),  kiedy to pojawiają się pierwsze słowa oznaczające coś konkretnego. Mogą to być dźwięki naśladujące ( onomatopeje) np. zwierzęta ( miał, hau- hau )lub  mama, tata, baba, da.. dziecko ok 1 roku życia powinno mówić ok 4- 5 słów
  • dalszy rozwój mowy, dziecko poznaje i wymawia coraz więcej wyrazów, np. 18 miesięczne - 30-50 słów,
  • 24 miesięczne potrafi złożyć proste konstrukcje zdaniowe ( mama da..), jego słownictwo  bogaci się do ilości ok 200-300 wyrazów
  • 36 miesięczne dziecko często jest już komunikatywne, potrafi zbudować nieco dłuższe niż dwulatek zdania, słownictwo bogaci się do ok 800- 1000 słów

Kiedy może nas coś zaniepokoić?


Czasem specjaliści twierdzą, że mowa sama się pojawi, przyjdzie z czasem, trzeba tylko dać dziecku szansę, zaprowadzić do przedszkola lub wyłączyć tv...

Niezawsze jednak warto zwlekać. Jeśli dziecko ok dwuletnie nic nie mówi lub jest na etapie 4- 5 słów, to już znak, że warto się skonsultować z logopedą lub psychologiem dziecięcym.  Może wówczas wystąpić tzw. ORM, czyli opóźniony rozwój mowy.  Zwykle pomoc specjalisty skutecznie przyśpiesza kształtowanie mowy i po czasie nikt już nie pamięta, że jeszcze niedawno nasz dwuletni Jaś lub Zosia mówili  tylko kilka wyrazów.Czasem jednak może się pojawić specyficzne zaburzenie ekspresji słownej ( SLI), które wymaga dłuższej terapii.

Pamiętajmy, że komunikacja słowna to jeszcze nie wszystko, oprócz niej dzieci mówią do nas spojrzeniem, gestem, wskazują to, czego chcą. Dają rodzicom do zrozumienia swoje potrzeby...

Dla lepszego rozwoju mowy naszych dzieci na pewno warto im czytać, śpiewać, opowiadać, mówić do nich w domu, na spacerze, by nie pozostawały długo w głuchej ciszy, bo tego nawet nie lubią dorośli, a co dopiero małe dzieci!




czwartek, 17 listopada 2016

Słodycze i dzieci

moje dzieci nie jedzą słodyczy





Moje dzieci uwielbiają słodycze, to chyba naturalne. Dziś, gdy wyciągnęłam pudełko z łakociami, usłyszałam z  drugiego pokoju głos syna. "Chodź, mama nam coś da...."- powiedział starszy do młodszego. Wyczekiwany moment dnia...
 

 W czasach mojego dzieciństwa słodycze były na kartki...Pamiętam do dziś smak czekoladopodobnego wyrobu, który choć był słodki, nie miał smaku czekolady, właściwie nie miał żadnego smaku, tylko kolor lekko kakaowy. Ale było, co było... nie wybrzydzałam, tylko czekałam z utęsknieniem na tę chwilę dnia, kiedy tata wyjmie  z szafki zakamuflowaną tabliczkę i wydzieli mi i siostrze po dwie małe kosteczki.. słodyczy tak strasznie się chciało...
Czasem ktoś z rodziny przywiózł z RFNu  prawdziwą czekoladę...jej smak również pamiętam, pyszna, orzechowa, w sreberku, które z namaszczeniem zachowywało się na pamiątkę, czasem jeszcze po tygodniach pozostawał w nich  ten cudny zapach....
Pamiętam, że czasem jadało się  też landrynki albo pudrowe miętuski, kupowane na wagę...

To były dawne czasy.  Dziś nasze dzieci mają przeogromny wybór słodyczy, nie zawsze zdrowych i smacznych, ale na pewno słodkich, często zbyt słodkich! I co? I wszystko obróciło się o 180 stopni. Dziś coraz częściej słyszę od koleżanek " moje dzieci nie jedzą słodyczy". Nie kupuj im czekolady, batoników i innych łakoci, kiedy przychodzisz w odwiedziny...





 Dopóki nie miałam swoich dzieci, nie umiałam tego zrozumieć.Wiedza jednak przychodzi wraz z życiowym doświadczeniem.
Teraz jako mama sama ograniczam ilość łakoci moim  dzieciom, wydzielając, jak niegdyś mój tata, po kostce ( dzisiejsza jedna jest tak duża jak tamte dwie ) czekolady. Ale  robię to z innych powodów. Na własnej skórze przekonałam się, że gdy dzieci zjadają mniej cukru, są spokojniejsze, łatwiej im się skupić, nie mają gwałtownego wybuchu energii lub złości, którą trudno okiełznać.

 Z pewnością nie odkryłam tym Ameryki, chyba każda mama o tym wie. Czasem jednak słyszę z ust zwłaszcza przedstawicieli starszego pokolenia, że to okrutne " żałować dziecku słodyczy". Może trochę tak, ale zawsze jest coś za coś. Próchnica, zakwasica, cukrzyca, otyłość.. tyle okropności czyha na naszych małych łasuchów, że aż strach!


Moi rodzicie nie mieli dużego wyboru. Przydziałowe 100 gr na osobę i już. Skończyło się, nie było. Zostawała tylko tęsknota...
 My, współczesne mamy,  na szczęście możemy tego wyboru dokonać i świadomie z czegoś zrezygnować... ale natura dziecka pozostaje taka sama, zawsze z błyskiem w oczach czekają na tę chwilę, kiedy wyciągam z szafki niebieskie pudełko...a  widok posmarowanej czekoladą  uśmiechniętej buzi - bezcenny. :)

wtorek, 15 listopada 2016

Powrót do siebie...




Przez ostatnie sześć lat jestem mamą, a właściwie nie mamą, a Matką Polką, która próbuje ogarnąć dom, dzieci, pracę własnymi rękoma.


 Często sama, bo mąż w rozjazdach. Przez ostatnie lata, choć szczęśliwa z faktu bycia mamą dla dwóch skarbów, nie miałam przestrzeni dla siebie. Zagoniona między sprzątaniem, praniem, gotowaniem, prasowaniem, zabawą z dziećmi, nie miałam siły, aby nad czymś w spokoju pomyśleć, posłuchać swojego wewnętrznego głosu, który kwilił i szlochał, bo wciąż był zagłuszany. 


Jedyne marzenie zmęczonej matki to wyspać się i nie musieć w nocy wstawać.... często jednak marzenie nierealne.

 Przez ostatnie lata przeczytałam mało książek w całości, bo wieczorami nie było siły, a w ciągu dnia, szkoda było czasu, niestety...mało obejrzałam filmów, przedstawień w teatrze ( poza tymi w przedszkolu), rzadko się spotykałam z koleżankami na kawę...bardzo rzadko... 
W natłoku spraw, odhaczałam tylko na liście, co zrobione, a co jeszcze nie...
A ulubionym momentem dnia był wieczór, kiedy dzieci zasnęły. Do dziś jest. Uwielbiam na nie patrzeć, kiedy śpią...


Ale ile można tak żyć, dając się pochłonąć niemal w całości obowiązkom macierzyństwa?


Jasne, z perspektywy całego życia kilka lat to mała część, która szybko mija. Rzeczywiście mija. Choć nie zawsze pozostają tylko słodkie wspomnienia. Znacie to?

Dziś spotkałam się na kawie  ( w prawdziwej kawiarni, a nie w domu !) z koleżanką z ogólniaka. Minęło mnóstwo czasu od ostatniego spotkania, więc miałyśmy sporo tematów do omówienia. I w trakcie spotkania uświadomiłam sobie, że wreszcie wracam do siebie...

 Kiedy dzieci w placówkach edukacji, mam czas "dla siebie". 

Oczywiście jest to czas na pranie, sprzątanie, gotowanie, prasowanie, zakupy, tudzież sprawy zawodowe na pół etatu... ale przynajmniej mogę to wszystko zrobić w swoim tempie, a nie jak torpeda, bo synek zaraz się obudzi... Przy dźwiękach ulubionej muzyki, a nie piosenek dla dzieci... Mogę między nastawieniem pralki a gotowaniem zupy znaleźć chwilę, by coś napisać, poczytać, porozmawiać z ludźmi.... 


To cudowny czas! Powrotu do siebie, zdefiniowania poniekąd na nowo tego, kim jestem, jaka jestem.

 Dzieci są dla nas często tak bardzo ważne, że zapominamy być ważnymi samymi dla siebie. Co prowadzi do frustracji, nerwów, łez... A dzieci przecież chcą mieć mamę ładną, mądrą i kochaną, zadowoloną z siebie...


Szczęśliwa mama- szczęśliwe dziecko! WRACAJMY DO SIEBIE...