piątek, 1 września 2017

Jeziorna cisza....



Jezioro lubiłam od zawsze. Urzekało mnie  i napawało spokojem i ciszą. 



Lekko pomarszczona tafla wody z jednej strony budzi grozę swą tajemnicza głębią, z drugiej łagodzi nastrój odbiciem nieba.
Może dlatego, że pochodzę z Kociewia, gdzie jezior mamy dostatek, woda ta jest mi szczególnie bliska. Jako dziecko jeździłam z rodziną nad Borówno, jezioro położone niedaleko Skarszew. Piękne, głębokie, rynnowe jezioro, które niestety pochłonęło wiele ofiar.




Kiedyś było mi też dane wziąć udział w 14 dniowej wyprawie kajakowej, która zaczynała się w Iławie, a kończyła w Toruniu. Ponad 200 km przez Mazury, Drwęcą,  prosto do Wisły. Dotarcie do ujścia Drwęcy, która mieszała się z wartkim nurtem Wisły, było dla mnie jak dotarcie do Ziemi Obiecanej. Zaliczywszy po drodze, już przed Toruniem wywrotkę, do celu dotarłam kompletnie mokra i pozbawiona wielu rzeczy. Ale tak szczęśliwa, że nie miało to dla mnie żadnego znaczenia.







Jeziora, rzeki, kanały koiły swą ciszą zestresowane ciało i umysł.

Oprócz spokoju  nad wodą lubię wieczorne cykanie świerszczy i kumkanie żab. Gdy to słyszę, zwykle wracam myślami do ballady, którą popełniłam jako nastolatka. Uwielbiałam ją śpiewać przy ognisku.

Samotny księżyc w kształcie pomarańczy
nocą znów wypłynął na niebo
jedynie świersz prawdziwy włóczęga, pospolity grajek
wiernie czekał na niego...

i teraz rozmawia swiersz z księżycem
o zwykłym szarym świerszczym życiu,
o rozstrojonych skrzypkach, piściastej podłodze,
o samotnym wędrowcu co koncertu słucha do dzień...

I dyskutuje księżyc wciąż ze świerszczem
o maleńkiej Ziemii i letnich upałach
o pracy rolnika i Boga pochwałach (...)



Niewątpliwie nadciąga jesień, po lecie, którego prawie nie było ( na Pomorzu). Zachlapane deszczem okna, chodniki, ulice... zionące pustką, a niedawno jeszcze gwarne i tłoczne od turystów nadmorskich. Wczesne wieczory i późne poranki przygotowują nas do zimy.

Dziś już mogę tylko powspominać wakacje nad kaszubskimi jeziorami, w Chmielnie i Ostrzycach.

I życzyć sobie i Wam dobrej, słonecznej i złotej jesieni :)





czwartek, 10 sierpnia 2017

Włoskie buty na starość...

Czy myślicie czasem o przemijaniu? Co o nim myślicie?

Jak wyobrażacie sobie swoją starość?


Letni wieczór, prawie noc.  Przez otwarte drzwi balkonowe dociera do mnie rześkie powietrze i hałas szwendających się nocą turystów, którzy nie potrafią uszanować ciszy nocnej. Myślą, że skoro są na urlopie wolno im przeszkadzać mieszkańcom nadmorskiego osiedla, do którego przyjeżdżają.

Zakisiłam ogórki i buraki, posprzątałam kuchnię z resztek kopru i czosnku. Teraz mam czas na garść refleksji. Dziś o starości i przemijaniu. Może temat niezbyt wakacyjny, ale przecież aktualny cały rok.

 Na początek chciałabym napisać kilka słów o moim dziadku. Zapach  kopru zawsze kojarzy mi się z dzieciństwem i z ogródkiem, w którym rosły przeróżne warzywa i owoce. Całe lato trzeba było je zbierać. Najwięcej mieliśmy porzeczek. Były czarne jak przekleństwo, rozrośnięte po całej niemal działce typu "Relaks". Jednak relaks był tylko z nazwy. Czasem chciało się płakać, że trzeba ją obrabiać, zamiast wyjechać na urlop do Bułgarii. Moja rodzina nie wyjeżdżała na urlopy za granicę, czasem wspólnie wyjeżdżaliśmy do rodziny w Polsce naszym fiatem 126p.

Albo jeździłam do dziadków. Pamiętam doskonale, choć minęło ponad dwadzieścia lat od jego śmierci, jak patrzyłam na dziadka wspinającego się  po drewnianych schodach. Jedną ręką trzymał się mocno poręczy, drugą podpierał się laską. Na każdym stopiniu przystawał, łapiąc astmatyczny oddech. Schody drżały i trzeszczały. Drewniane, stare wychodzone schody, w poniemieckiej kamienicy z czerwonej cegły, w której dawniej mieszkała służba pałacowa. Na korytarzu unosił się specyficzny zapach starzyzny- wilgoci i stęchlizny. Dziadek miał ok osiemdziesięciu lat, gdy tak ociężale wspinał się, niczym na Mont Everset, na pierwsze piętro kamienicy.

Dziś mój ojciec ma ponad osiemdziesiąt lat i podobnie jak niegdyś dziadek, z trudem wspina się po schodach do swojego mieszkania na trzecim piętrze w postkomunistycznym bloku. Tak samo jak on, mój tata, trzyma się jedną ręką poręczy, a drugą podpiera kijkiem trekkingowym. Na każdym stopniu przystaje.  Wprawdzie nie choruje na astmę, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Betonowe schody nie skrzypią i się nie uginają, wydają głuche stuknięcię. Na klatce pachnie proszkiem, bo schody świeżo umyte. Niedawno patrzyłam na ojca tak samo, jak niegdyś na dziadka, z nutą smutku i bezradości. Bo cóż mogę poradzić na jego starość?

Starość. Nie jawi się w jasnych barwach. Przychodzi jak wróg i atakuje bezbronnego. Odbiera mu siły i energię, dając w zamian choroby i niedołęstwo, czasem zdziecinnienie.
Choć o niej raczej nie myślimy, dopada nas najpierw w naszych dziadkach, potem rodzicach, by na końcu dotrzeć i do nas samych. Wiadomo, czym się kończy. Ale z pewnością każdy chciałby dożyć wieku mojego dziadka lub stryja ( żył 95 lat).


Jaka będzie moja starość, jakie  moje życie za czterdzieści lat? Jaka Twoja?





Stary jest bohater książki Włoskie buty Henninga Mankela, jednego z najpopularniejszych szwedzkich pisarzy. Fredrik Welin żyje na małej szweckiej wyspie zupełnie sam. Mieszka w drewnianym domu swoich dziadków. Jest zrezygnowany i jakby pogodzony z beznadzieją, która go otacza. Na nic nie czeka, o niczym nie marzy. Żyje z dnia na dzień, kąpiąc się zimą w wykutym przez siebie przeręblu. To jedyne orzeźwienie dla starego ciała.
Ma psa i kota, telewizor i mrowisko w pokjou. Dawniej był chirurgiem, można powiedzieć, że do tej pory nie rozstał się zupełnie z medycyną, badając od czasu do czasu listonosza hipochondryka. Ma spory zapas leków w swojej szopie, by w razie czego móc pomóc sobie lub komuś przypadkiem rzuconego przez los na wyspę.

Pewnego dnia dostrzega na zamarzniętej zatoce postać. To nie były omamy, choć tak myślał. To rzeczywiście idąca w kierunku jego domu postać kobieca, sunąca z balkonikiem po lodzie.
Ta kobieta to jego dawna miłość, Harriet, którą porzucił z dnia na dzień, bez słowa wyjaśnienia.
Szkoda, dowiedziałby się ważnej rzeczy.

Od dnia, w którym pojawiła się Harriet, jego życie uległo zmianie.
Nadszedł czas na spełnienie pochopnie rzuconej obietnicy swojej kochance i poznanie prawdy. Jakiej? Przeczytajcie sami. Warto.

Akcja toczy się powoli, odsłaniając krok po kroku studium  psychologiczne  i metamorfozę starego zgorzkniałego człowieka. Jednak dającego się polubić i wzbudzającego ciekawość dalszych losów, które zostały opisane w kolejnej części- Szwedzkie kalosze.

Obie książki dla mnie są hitem sezonu. Polecam wszystkim, którzy lubią powieści obyczajowe z rysem psychologicznym.






Wydawnictwo W.A.B
Przekład ze szwedzkiego -Ewa Wojciechowska
oprawa- miękka
książka dostępna  np. w Empiku



poniedziałek, 3 lipca 2017

Baśń na lekarstwo...





Współczesne formy terapii wydają się poszukiwać coraz bardziej atrakcyjnych i bliskich dziecku narzędzi. Oczywistym wydaje się fakt, że  skuteczna terapia nie powinna dziecka nużyć, a zachęcać do podejmowania wysiłku i wykonania terapeutycznych zadań.  Formą terapii jest najbliższa dziecku książka oraz zabawa, do której można wykorzystać różne elementy dziecięcego świata, np.  teksty - baśnie i  bajki.  

Forma ta nosi nazwę biblioterapii.


Biblioterapia opiera się na wykorzystaniu terapeutycznych wartości literatury. Jest metodą oddziaływania terapeutycznego za pomocą bajki terapeutycznej, ponieważ jej odbiorcami są wyłącznie dzieci. Biblioterapia  to terapia książką, materiałem czytelniczym, lekturą szkolną, itd. Zakłada wykorzystanie tekstów literackich dla regeneracji systemu nerwowego i psychiki człowieka chorego.



Bajki terapeutyczne jak również  i baśnie mają swą leczniczą moc. Są one dziecku bliskie, nie tworzą sztucznej sytuacji terapeutycznej, nie zmuszają do konkretnych działań, nakierowują tylko na odpowiednią drogę. Ich celem jest również wzmocnienie zasobów osobistych, które pomagają mu radzić sobie z przeciwnościami. Przekazywane ustnie czy na piśmie niosą czytelnikowi nadzieję i odsyłają do lepszej, bezbolesnej rzeczywistości.




1.      zacznijmy  od  baśni


 Słownik terminów literackich definiuje baśń jako jeden z podstawowych gatunków epickich ludowej literatury, niewielkich rozmiarów utwór o treści fantastycznej, nasyconej cudownością, związany z wierzeniami magicznymi, ukazujący dzieje ludzkich bohaterów swobodnie przekraczających granice między światem poddanym motywacjom realistycznym a sferą działania sił nadnaturalnych.


Baśń utrwala zasadnicze motywy ludowego światopoglądu, a zwłaszcza wiarę w ingerencję przyrody, mocy pozaziemskich, niepisane normy moralne, wzorce więzi społecznych i zachowań. Najstarsze baśnie pochodzą z literatury indyjskiej, co spowodowało, że Indie uznaje się za kolebkę tego gatunku.

Równie bogaty zbiór baśni pochodzi z literatury arabskiej, czego dowodem jest na przykład zbiór  Tysiąc i jedna noc. W Europie baśń ukształtowała się w czasach średniowiecza, kiedy to miało miejsce przenikanie wpływów orientalnych, mitycznych. Pierwszym autorem opracowania baśni był Ch. Perrault, który opracował baśnie m.in. O czerwonym Kapturku, Tomciu paluchu czy Kocie w Butach.
Baśń to utwór  oparty  na metaforze, łączy w sobie elementy świata realnego i fikcji; kieruje się swoimi prawami logiki, mnóstwo w niej elementów magicznych i cudowności.
Postaci z baśni są kreowane na jednej płaszczyźnie czasoprzestrzennej, mogą wchodzić w interakcje ze wszystkim. Personalizacja i antropomorfizacja zjawisk przyrody sprawiają, że świat baśni jest dziecku bliski i dla niego zrozumiały, gdyż odpowiada sposobowi dziecięcego myślenia. Niezwykle istotne jest pozytywne zakończenie baśni. Przywraca w dziecku równowagę emocjonalną po przeżytych wzruszeniach i pozwala mu  podtrzymać wiarę w zwycięstwo dobra.




 2. a teraz bajka



Słownik terminów literackich, do którego się chętnie odwołuję, definiuje bajkę  jako jeden z
podstawowych gatunków literatury dydaktycznej,  krótki utwór wierszowany lub
prozatorski,  którego bohaterami są zwierzęta lub ludzie, rzadziej rośliny, przedmioty;
zawierający moralne pouczenie wypowiedziane wprost lub dobitnie zasugerowane.

Bajka zatem jest rodzajem przypowieści o tematyce uniwersalnych sytuacji moralnych, psychologicznych, charakterów i postaw. Opowiadana w niej historia stanowi tylko ilustrację ogólnej prawdy, dotyczącej ludzkich doświadczeń.









3. baśnie i bajki mogą leczyć...





Baśnie urzekają i poruszają, są pierwszymi utworami literackimi, z jakimi spotykają się

dzieci, są najbardziej dostępne i delikatne dla dziecięcej psychiki.
Jak podaje dr Maria Malicka, (która jest twórcą bajkoterapii w Polsce ) źródeł bajkoterapii i

baśnioterapii można doszukiwać się w teoriach amerykańskiego psychologa

dziecięcego, Bruno Bettelheim’a.  To on „odkrył” baśnie dla terapii w latach 70 – tych

XX i od tamtej pory rzesze terapeutów posługują się tą metodą.

 Bettelheim dokonał analizy klasycznych baśni oraz ich funkcji, podkreślając ich walory

terapeutyczne. Swoje wnioski z wieloletniej pracy  terapeutycznej z dziećmi zawarł w książce

pt.  Cudowne i pożyteczne. O wartościach i znaczeniach.
Dokonując analizy psychologicznej licznych baśni, wysunął teorie mówiące, że jeśli
opowieść ma zainteresować dziecko, musi obudzić w nim ciekawość i
uruchomić jego wyobraźnię.
Ponadto, jeśli ma ona wpłynąć na jego życie, musi pomóc dziecku w rozwijaniu jego
inteligencji, porządkowaniu uczuć oraz dotyczyć jego problemów i trudności, z jakimi się
boryka. 






4. warto czytać dzieciom


W obecnych czasach zwraca się szczególną uwagę na znaczenie wczesnych lat dzieciństwa na rozwój intelektu i osobowości. Dziecko poszukuje sytuacji i doznań, które potwierdzą jego poczucie własnej wartości i tożsamości, w chaosie doznań. Pojawia się zatem potrzeba uporządkowania świata swoich przeżyć i doświadczeń. Baśń jest mu w tym pomocna, poprzez kontrast świata realnego z fantastycznym, pomaga dziecku zrozumieć go w całości i uporządkować zdobyte doświadczenia. Dzięki wzrastaniu dziecka w kontakcie z baśnią, młody czytelnik jest gotowy do odbioru innych form literatury pięknej.

Baśnie dostarczają dzieciom doświadczeń, które pozwalają im zrozumieć i opanować otwierający się dla nich świat społeczny i emocjonalny. Zaspakajają potrzebę obcowania ze sztuką. Dzięki artystycznym przeżyciom literackim w kontakcie z baśniami rozwijają się możliwości poznawcze dziecka, inne jednak niż te, jakie kształtują się w toku działania i w procesie przyswajania wiedzy. Rozwija się bowiem jego myślenie intuicyjne, zdolność ujmowania ludzkich problemów i ujmowania zjawisk rzeczywistości bez konieczności ich pełnego werbalizowania i żmudnej analizy. Baśń dla dziecka odgrywa także rolę schematu porządkującego, jest źródłem przeżyć integrujących i kompensujących baraki doświadczeń życia realnego.
Dziecko, słuchając baśni, identyfikuje się z jej postaciami, a przede wszystkim  z głównym bohaterem, w którego postaci ulokowane jest główne „ ja”  dziecka. Identyfikacja ta sprawia, iż dziecięcy odbiorca angażuje się silnie emocjonalnie we wszystkie zdarzenia i przeżycia bohatera. To prowadzi z kolei do „ spełnienia zastępczego” pragnień i dążeń dziecka.




5. podsumowując,
można powiedzieć, iż baśnie odgrywają niebagatelne znaczenie dla wielowymiarowego  rozwoju dziecka.
  • porządkują świat dziecka poprzez panujący w ich moralny ład – dostarczają wzorce moralnego postepowania;
  • umacniają wiarę dziecka w  dobro i sprawiedliwość, w sens poświęcenia;
  • dzięki baśniom dziecko zaczyna orientować się w swoich potrzebach i je rozumieć;
  • pomagają poznać świat własnych przeżyć, dzięki temu dziecko może nazwać je i ocenić;
  • rozwijają samoorientację, prowadzącą do samokontroli i umiejętnością kierowania własnym postępowaniem;
  • modelują postawy, poprzez przenikanie do świata dziecka i w konsekwencji zabawy odtwórczej;
  • dostarczają wiedzy o zjawiskach i rzeczach nieznanych i niedostępnych dziecku w realnym świecie;
  • kształtują rozumienie i poznanie własnego kręgu kulturowego i innych krajów;
  •  poprzez identyfikację z bohaterem dziecko rozszerza granice własnego świata wewnętrznego.  


Co więcej dodać?    Mnie to przekonuje.  A Was ?



  cdn...





niedziela, 25 czerwca 2017

Wiersze zapomniane


Odkryłam stary zeszyt z  zapomnianymi wierszami. Może czas wypuścić je na świat? Zapraszam...






***

Przeze mnie przepływa noc
Otulam się kołdrą snu
Idąc cicho w głąb


A ty śpisz? Ty śnisz?
Blisko płyń
aż nastanie
świt






***

Bo kiedy powracasz do mnie
oddechem
Tańczą na oknie różowe pelargonie
Zadziwione tysiącem kwiatów

Kiedy dotykiem powracasz
Kot z łatą na grzbiecie
Łasi się do nogi
miękkością aksamitu

Zasypiam otulona niebem






***
czasem chowasz się
za firanką
lekko przebiegasz przez pokoje
ukrywasz w kącie potem
skradasz na słoniowych nogach
udajesz żeś właśnie tędy
przechodził
z okna kawiarki
zrywasz ukradkiem odnóżkę
pelargonii
wchodzisz do tramwaju
znikasz...
Jak zrozumieć cię
losie?



***
Tęsknię
Zamykam się szczelnie
W sobie
By nawet najmniejszy
Podmuch tęsknoty
Przeznaczonej tobie
Nie uleciał ze mnie





***
przemieniłam się
 w czekanie
w drzwi uchylone
zapaloną do kolacji świeczkę
walizkę gotową odjechać
w skrzynkę na listy
w psa wpatrzonego
w dal siną…




wtorek, 2 maja 2017

Wizyta w gdańskim ZOO

Jeśli dobre wiatry zaniosą was do Gdańska, koniecznie pojedzcie do ZOO.

To jedno z moich ulubionych miejsc. Jako tubylec odwiedzam je co najmniej dwa, trzy razy
w sezonie letnim.

Krótka historia
Początki Oliwskiego ZOO sięgają roku 1954, kiedy pomysłodawca, Stanisław Szmidt, rozpoczął budowę ogrodu, kontynuowaną dzięki czynowi społecznemu.
Rok później pojawiają się pierwsze zwierzęta, przywożone często drogą morską do Gdańska. Jednym z pierwszych zwierząt była wielbłądzica Zosia.

Na początku roku 1954 zwierzostan liczył 43 sztuki, a w roku 1957 zoo posiada na stanie już 285 zwierząt w 81 gatunkach. Między innymi są to: żubry, łosie, lamy, cyweta, rezusy, bizony, pawiany, ichneumony, pyton, krokodyl, lory – leniwiec.

W kolejnych latach ZOO się rozbudowuje, głównie w czynie społecznym, pojawia się coraz więcej zwierząt.

Starania pracowników nie poszły na marne; w połowie lat 80-tych gdański ogród zoologiczny zamieszkiwało już około 800 przedstawicieli(...). W owym czasie zoo odwiedzało rocznie około 400 tysięcy gości.

W kolejnych latach zoo się rozwija, docierają cenne okazy, jak np. nosorożec biały, niedźwiedzie polarne i himalajskie, uistiti czy lemury katta. Ilość  zwierząt systematycznie się powiększa o osobniki hipopotamów karłowatych, orangutanów, wilków grzywiastych, oryksów, osłów somalijskich, anoa, lutungów jawajskich, mandryli, gerez czy pingwinów tońców.

W latach 2000  powstaje mini zoo.

Dla najmłodszych zwiedzających otwarto "małe zoo", które cieszy się ogromną popularnością. Rocznie miejsce to odwiedza około 15 tysięcy dzieci.

W październiku 2014 r. do ogrodu dotarły cztery lwy, samiec i trzy samice, które obecnie cieszą się chyba największa popularnością,  obok wybiegu dla surykatek, przy których zawsze jest mnóstwo oglądających.

Moje spostrzeżenia
Dość rozległy teren ogrodu zapewnia wiele atrakcji.  W jednej części ogrodu można obejrzeć np. dwa słonie, żyrafy, zebry, hipopotamy, geparda, no wymienione wcześniej surykatki i lwy. Z drugiej strony ogrodu- małpy, osiołki, kangury, pumy, wielbłądy, a dla wytrwałych tygrys i niedźwiedź.
Zoo można zwiedzić pieszo jak i sympatycznym pociągiem Retro,  szczególną atrakcją dla dzieci. 
W dwóch miejscach są punkty gastronomiczne i sanitarne.


Moi chłopcy zawsze jeszcze ciągną mnie do przyległego do zoo Dino parku, tuż obok parku linowego. Nie ma tam może wiele okazów prehistorycznych bestii, ale najważniejszy, tyranozaur, wita gości na progu, robiąc ogromne wrażenie.
Przy wyjściu z zoo dla energicznych dzieci jest jeszcze plac zabaw. Można też odwiedzić mini zoo, gdzie karmi się kozy.

Warto zobaczyć to miejsce, choć z pewnością nie jest dobrym pomysłem wybrać się tam w czasie majówki lub innych długich weekendów w ciągu roku, bo oblężenie jest ogromne.


Parking
Ogólnie zoo funkcjonuje dość sprawnie- cztery otwarte kasy biletowe, bankomat (płacić można też kartą).
Jednak dojazd i wyjazd z parkingu jest dość słabo opracowany. Jeszcze niedawno, może rok, dwa lata temu, przy wjeździe na parking stał pan, który spisywał numery auta i dawał karteczkę do zapłaty przy wyjeździe. Dziś, gdy niefortunnie tam przybyliśmy, ucieszyłam się najpierw z pełnej automatyzacji, szlaban, bilet, jak na normalnych parkingach ( może niektórzy z was wiedzą, jaką niedawno miałam przygodę na parkingu w Oliva Gate ). Jednak tylko to jest "normalne".

Trawiaste miejsca parkingowe, zapełnione  po brzegi, oznaczone sznurkiem sektory dość słabo wyglądają na tle automatycznych szlabanów. Jednak na tym nie koniec. Tak jak do kas biletowych do zoo, które są w zupełnie innym miejscu niż parking, nie stałam dłużej niż 10 min, tak po wyjściu z zoo, do kasy parkignowej stałam w kolejce ponad godzinę! Jedna kasa automatyczna, w której czytnik skanował niektóre bilety, a niektóre uznawał za " nierozpoznane" i jedna kasa z żywym człowiekiem. To zbyt mało, jak na majówkową inwazję spragnionych atrakcji turystów lub tubylców.
Do tego czytnik naliczał każdą minutę, nawet tą przestaną w kolejce, każąc płacić za kolejną rozpoczętą godzinę 3 zł. Gdy już udało się opłacić bilet i znaleźć zaparkowany hen daleko samochód, trzeba było ustawić się w kolejce do wyjazdu ze szlabanem. I kolejne pół godziny w plecy...

Jednak jeśli to nie ostudzi waszej chęci obejrzenia zwierząt, to szczerze polecam to miejsce.
Wycieczka na kilka godzin, zapewni frajdę przede wszystkim dzieciom.


Osobiście lubię to miejsce chyba  najbardziej za jego spokój, mimo licznych zwiedzających.
Można  tu odpocząć i pomyśleć o wakacjach, a zapomnieć o pracy.
Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość na parkingu i drogach dojazdowych! Chyba, że wybierzecie komunikację miejską...
A jak jest w zoo w innych miejscach na świecie? Piszcie w komentarzach o waszych doświadczeniach :)



bilety 25 zł normalny i 15 ulgowy, dzieci do 4 lat nie płacą

mapę zoo znajdziesz w linku



środa, 5 kwietnia 2017

Blondynka na parkingu Oliva Gate


Do tej pory myślałam, że ogarnęłam już obsługę parkometrów miejskich.


 Jak być może wiecie, każdy z nich jest inny, w zależności od miasta i ulicy, na której stoją.
Najtrudniejszy  do tej był dla mnie parking na lotnisku im. Lecha Wałęsy, choć akurat nie z powodu parkometru czy raczej kasy, tylko przez zagmatwane wjazdy, wyjazdy, oznakowanie.
Gdy niedawno odbierałam męża, kołowałam po nim niczym lądujący samolot, szukając odpowiedniego wjazdu na parking  krótkoterminowy a nie na  kiss & fly.

O wczorajszej mojej przygodzie muszę wam napisać, choć z pewnością nie uwierzycie, że to mogło się zdarzyć. Chyba, że macie w sobie gen detektywa i zaciekawicie się pewną tajemnicą...



 Wczoraj byłam po raz pierwszy w życiu w nowoczesnych wieżowcach Oliva Gate. Zaparkowałam grzecznie na parkingu, pobierając przy wjeździe bilet. Zapoznawszy się z informacją na nim, a zwłaszcza z taryfą za parkowanie i karą za zgubienie, schowałam go w bezpiecznym miejscu. Po mniej więcej godzinie, chcę opuścić teren, więc udaję się do kasy parkingowej, która usytuowana jest przy jednym z budynków. No i się zaczyna. Na nieszczęście  nie było nikogo przede mną, kto by opłacał bilet, bo bym go z ukrycia poobserwowała ( nauka przez obserwację jest bezcenna). Zatem podchodzę, czytam instrukcję, ale nie za bardzo jest co czytać, bo sprawa uproszczona, czyli rysunki. Jednak uproszczona nie dla wszystkich. Blondynka zawsze znajdzie jakiś znak zapytania.
Nauczona doświadczeniem na przykład z lotnika, gdzie do kasa " zjada" bilet, a po opłaceniu go " wypluwa" ( tak też jest w galeriach handlowych), umieszczam kartonik w miejscu, jak mi się wydaje, właściwym. W porządku, zeskanowało informację, uiszczam opłatę. Czytam na wyświetlaczu, że w ciągu 10 minut muszę opuścić parking. Chcę już wziąć mój bilet i odejść, a tu go maszyna wciąga i nie oddaje. Czekam, ale nic. Podchodzi dwóch panów w garniturach z aktówkami. Pytam żartem, czy parkometr " pożera bilety"? Jeden z nich odpowiada ze śmiechem, że tak. No dobra, skoro "pożera", to znaczy, że ok. Tylko jak wyjadę? Czy ten "pożeracz" zeskanował moje tęczówki? Lub linie papilarne? Skąd szlaban będzie wiedział, że zapłaciłam za parking- myślę sobie. Jednak nowoczesne rozwiązania są tak różne, że mogą niejednego zaskoczyć.


Odnalazłam moje auto, ruszam. Podjeżdżam do barierki i nic. Czekam, może trzeba się gdzieś uśmiechnąć. Nic. Na urządzeniu jak byk jest  napis" Zeskanuj bilet". No jak zeskanuj, kiedy maszyna mi go pożarła? Zostawiam włączone auto i biegnę do ochroniarza, który akurat spaceruje obok wyjazdu. Mówię o mojej sytuacji, ale on mi nie wierzy. Co gorsza, twierdzi, że to niemożliwe, bo bilet się tylko skanuje, a nie wkłada do urządzenia. No, ale ja go włożyłam i mi maszyna pożarła- próbuję pana przekonać.  Zdaję jednak sobie sprawę, że moja historia jest niewiarygodna. Ochroniarz rozmawia przez krótkfalówkę z szefem.
- Ty słyszałeś, żeby kasa pożerała bilety? - śmiech. Myślę sobie, że przecież nie pożarła go dosłownie, to tylko taka metafora, ale widać pan jej nie zrozumiał.
- Proszę pani, to niemożliwe- odpowiada po zakończonej rozmowie ochroniarz.
- Możliwe, bo tak się stało- odpowiadam poirytowana. Dziesięć minut zaraz minie, a ja stoję tu i usiłuję wyjaśnić jakiś absurd.
- To proszę iść tam ( wskazuje budynek ) do kierownika i z nim wyjaśnić- odsyła mnie ochroniarz.
Idę. Poproszę o przejrzenie monitoringu. Przecież zapłaciłam, jeśli jest kamera, wszystko się wyjaśni.
Kierownik parkingu, człowiek dość młody, już był przygotowany i powitał mnie z równie dziwnym uśmieszkiem, co ochroniarz pożegnał.
- Proszę pani, nikomu się jeszcze to nie zdarzyło, żeby kasa "pożarła" bilet.
- Więc jestem tę pierwszą osobą- odpowiadam.
- Nie, to niemożliwe. Bilet się tylko skanuje.

Udajemy się do owej kasy, obok Starbucksa.
Kierownik parkingu organoleptycznie  bada maszynę. Nigdzie żadnego otworu. Badam i ja. No nie ma. Ale jest guma, uszczelka, może to ona wciągnęła.

Kierownik woła innego ochroniarza, żeby przyniósł mu klucze. Otworzymy urządzenie. Jeśli bilet będzie, sprawa załatwiona. Zgadzam się, choć wolałabym monitornig. Czas leci, moje dziesięć minut do wyjazdu diabli wzięli. Podchodzą panowie w garniturach i uiszczają opłatę. Tym razem ich obserwuję. Nikt nie wkłada biletu w to miejsce, co ja...Podkładają do skanera i chowają do kieszeni.

Czuję się jak kretynka. Stoję i czekam na klucze, żeby udowodnić, że maszyna wciągnęła mój bilet, który włożyłam nie tam, gdzie trzeba. Kierownik parkingu mi nie wierzy, bo jak w tę historię uwierzyć? To chyba trzeba być Blondynką z krwi i kości, w dodatku po czterdziestce, żeby tak się zachować. Nie widziałam kobiet przy parkingowej kasie, tylko eleganckich panów w garniturach. Hmm, to daje do myślenia...

Wreszcie są klucze. Kierownik parkingu otwiera urządzenie... I co? Mojego biletu nie ma! W miejscu, gdzie jest skaner i uszczelka -pusto, w metalowym pudle również.
- To gdzie się podział ten bilet?- pytam.
- Też chciałbym to wiedzieć- odpowiada kierownik parkingu.
- Zostaje panu monitoring- jestem zaskoczona i zła. - Albo zapłacę ponownie to 4 zł i proszę mnie wypuścić, muszę jechać po dzieci.
- Niech już pani nie płaci, wezmę to na siebie- powiedział szarmancko kierownik parkingu.
- Ale co pan weźmie na siebie? Ja już zapłaciłam za parking, tylko maszyna pożarła mi bilet-odpowiadam wkurzona.
Być może zdążyła go już strawić- myślę, ale nie mówię, bo to by nie pomogło.
- Niech pani idzie po auto- zlitował się kierownik parkingu.


Daleko nie musiałam iść, bo stanęłam na kopercie tuż przed szlabanem.
Wsiadłam, ruszam, Kierownik podkłada swoją kartę do czytnika. Barierka się podnosi, ja dziękuję i wyjeżdżam z parkingu Oliwa Gate w poczuciu nie tylko klęski, ale i ciekawości, co się stało z tym biletem? Można by napisać o tym długą opowieść.

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Pierwszy dzień nowego życia blondynki ( po 40 stce)

Dzisiaj są moje urodziny, które obchodzę bez rodziny. 
Daleko, wysoko wśród manowców, w pokoiku na wieży hangaru dla szybowców.
 Zupełnie tu nieźle jest mi, organki mi służą do gry. 
Na twarzy obeschły już łzy, już  warg nie zagryzam do krwi.
 Niech żyje Ziemia, niech żyje Niebo!
                                                                                                     [ Stare Dobre Małżeństwo, Urodziny]

https://www.youtube.com/watch?v=2Lb4oqmtZuM



Zawsze myślałam, że czterdzieści lat, to poważny wiek. Siwe włosy, zmarszczki, spódnice do pół łydki i okulary do czytania, bo ręki zaczyna już brakować.
 Gdy, jako mała dziewczynka, oglądałam perypetie bohaterów Czterdziestolatka, świat dorosłych wydał mi się odległy niczym kosmos. 

A to już! Kosmos został osiągnięty! Zdobyty, bez wychodzenia z domu.

Z moim przyjściem na świat było trochę zamieszania. Urodziłam się trzy tygodnie przed terminem. Była Niedziela Palmowa. Zimno, śnieg, chlapa. Moja mama w sobotę wieczorem zaczęła odczuwać bóle, prawdopodobnie wskutek sprzątania po stolarzu, który wykonywał półki. Całą noc mama prasowała ubranka, przygotowywała jedzenie dla taty i siostry. W niedzielę, gdy skurcze były już regularne pojechali do szpitala. Tam na izbie przyjęć została przyjęta, ale na oddziale u góry nie.  Tata zdążył wrócić do domu, o niczym nie wiedząc ( nie było telefonów komórkowych).  Natomiast mama poszła do autobusu. Jednak do niego nie doszła, w połowie drogi odeszły wody. Gdy tata dowiedział się, że mamę nie przyjęli na oddział i odesłali do domu, zadzwonił do ordynatora- Ryszarda, w dniu jego imienin. Mama była wcześniej jego pacjentką, więc znał sytuację. Gdy ordynator dotarł do szpitala, zrobił się wielki ruch wokół rodzącej mamy. Dostała nawet osobny pokój z łazienką, co z 1977 roku było wyjątkowym luksusem. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby lekarz nie przyjechał.

Zatem przyszłam na świat i już byłam pod dobrą opieką. Na szczęście nie urodziłam się w autobusie.  Mimo pomocy ordynatora mama poród wspomina źle.Traktowanie kobiet rodzących w tamtych czasach było okropne.  Zero szacunku, zero empatii, nie mówiąc już o środkach przeciwbólowych. Dobrze, że te czasy  już minęły.

Dzisiaj są moje urodziny- te słowa piosenki SDM towarzyszą mi od chyba dwudziestu pięciu lat, co roku. Uwielbiam tę liryczną opowieść. 
I choć nie spędziłam dzisiejszego dnia na wieży dla szybowców, a na molo w Sopocie, nadal czuję ten zew włóczęgowski i potrzebę wzniesienia się ponad ziemię. Jak wtedy, gdy mając piętnaście lat, usłyszałam tę piosenkę po raz pierwszy.... Czas leci, życie przynosi różne doświadczenia. 
Czterdzieści lat dla kobiety, to uważam, świetny czas. To początek wielu inicjatyw. Moment stabilizacji, bezpieczeństwa i rozwoju. Dopiero teraz dokładnie wiem, czego chcę, a czego nie chcę. Czemu poświęcać swój czas, a na co go nie tracić. Jak załatwić wiele spraw, czego nie wiedziałam jeszcze dziesięć lat temu.  Potrafię zadbać o siebie i siebie doceniać. I choć czasem stoję na rozdrożu, mam w sobie spokój potrzebny do rozsądnego działania. Nie ponagla mnie strach, że nie zdążę.
zrobiłam już listę priorytetów i wiem, do czego teraz zmierzam.
Mając rodzinę, która jest zazwyczaj celem człowieka, dom i pracę, mogę nareszcie myśleć o realizacji marzeń, tylko moich, nie męża i dzieci. 
Czasem potrzebuję samotności, której jeszcze dziesięć lat temu się bałam. A teraz wiem, że tylko w chwili wytchnienia od codziennych obowiązków mogę stworzyć coś własnego, tekst, bajkę, melodię lub myśl. Nie biegnę wszędzie tam, gdzie mnie zawołają. Zastanawiam się, czy chcę... I jeśli chcę, zostawiam po sobie jakiś ślad. Dla potomnych :)

Może trochę odczuwam różnicę w drogerii, kiedy patrzę na półkę z kremami 40 + i gdy w księgarni oglądając książki, czytam notatkę o sukcesach młodszych ode mnie autorów... Lecz mówię sobie, że każdy ma swoją drogę i swój czas... Moja jest akurat taka, jaka jest...:)

Myślę, że może czas zmienić urodzinową piosenkę, porzucić  już  młodzieńcze niepokoje.  
A życzyć mogę sobie na kolejne czterdzieści  lat tego, o czym śpiewała moja ulubiona Maryla Rodowicz.

 Trzeba mi wielkiej wody, tej dobrej i tej złej na wszystkie moje pogody,
 niepogody duszy mej(...)
I tylko taką mnie ścieżką poprowadź, 
gdzie śmieją się śmiechy w ciemności 
i gdzie muzyka gra, muzyka gra....
nie daj mi Boże, bron Boże skosztować,
 tak zwanej życiowej mądrości, 
dopóki życie trwa,
póki życie trwa(...)
                                  [ Maryla Rodowicz, Wielka woda]


https://www.youtube.com/watch?v=xsBOOMlq8c4



A jak wy obchodzicie lub obchodziliście swoje 40 urodziny?






piątek, 31 marca 2017

Słuchowiska z Bajkowiska

Każde dziecko lubi bajki, to oczywistość, o której nie trzeba nikogo przekonywać. Przebogaty repertuar telewizyjny nie zawsze jednak jest odpowiedni dla naszych pociech. Posiadanie kilku kanałów z bajkami nie zapewni dzieciom odpowiedniej dawki pożytecznej i edukacyjnej treści.


Coraz większą popularnością ostatnio cieszą się różne kanały na You Tube. Niedawno, poszukując czegoś dla swoich dzieci, natrafiłam na jeden portal, który mogę z czystym sumieniem polecić  moim i waszym dzieciom. Być może już też go znacie, nazywa się Bajkowisko.
Kiedy trafiłam na ten portal po raz pierwszy, byłam pod wrażeniem, które rosło wraz z poznawaniem  kolejnych słuchowisk.

Pamiętam, że gdy byłam małą dziewczynką, w czasach głębokiego PRL-u, słuchowiska były na kasetach magnetofonowych lub leciały w Pierwszym Programie Polskiego Radia, na dobranoc.  Uwielbiałam je. Do dziś pamiętam jedno z nich, o Leśnej cukierence, do której zapraszał żuczek Ignacy. Recytowałam treść razem z bohaterami bajki.
        
Myślałam, że słuchowisko jest formą już nieco zapomnianą w czasach zamiłowania do ruchomego obrazu, jednak zdaje się, że byłam w błędzie. Bajkowisko najwyraźniej nawiązuje do najlepszych tradycji tworzenia słuchowisk. Moje dzieci od razu polubiły przygody sympatycznego smoka, Alberta, które dziś wam nieco przybliżę.




Pierwsza część Przygód smoka Alberta autorstwa Jacka Kozłowskiego nosi tytuł Smocza łuska. Zaprasza słuchacza do świata małej dziewczynki o blond włosach, Hani. Wychowują ją dziadkowie.  Któregoś wieczoru babcia powiedziała jej, że w  miasteczku, w którym mieszkają, znana jest legenda o sprytnym szewcu, Jankielu Zelówce, który przed wiekami otruł złego smoka, ratując dzięki temu mieszkańców wioski. Do dziś pamiątką tej historii jest Samotny Szczyt góry, którą podobno zamieszkiwał ów smok. Hania widzi szczyt z okna swojego pokoju. Dziewczynka jest zafascynowana tą legendą. Dziadek wystrugał jej drewniany miecz. Został on jednak połamany przez jednego z podwórkowych chuliganów. Dziewczynka nie chce się przyznać do tego, że jest jej przykro.  Chce pokazać chłopakom z podwórka, że jest odważna i nie płacze. Marzy o tym, aby zostać rycerzem.  Rozmawia na ten temat z dziadkiem, jednak on  nie zna kodeksu rycerskiego. Domyśla się,  że trzeba dokonać odważnych czynów. 

Hania, aby udowodnić swoja odwagę, postanawia wdrapać się na Samotny Szczyt. Jednak  pierwsza próba nie powiodła się. Dziewczynka przestraszyła się nadciągającej burzy i zawróciła.
 Pewnej nocy razem z kolegą, Mufinem, który twierdzi, że  właśnie zobaczył smoka, wybiera się na eskapadę. Chłopak o rudej grzywie widział smoka wchodzącego do domu rejenta. Dzieci, usiłując zajrzeć przez okno w kamienicy do mieszkania urzędnika, odkrywają  pewną tajemnicę. Na ścianie w pokoju rejenta wiszą stroje smoków. Czyżby zatem prawdziwy smok nie istniał? Czy to tylko przebranie rejenta i jego gości potrzebne do gry w karty?

Hania postanawia rozwikłać zagadkę i ponownie wyprawić się na Samotny Szczyt. Gdy wraz z kameleonem, Strusikiem, dociera do jaskini, gubi swojego towarzysza w ciemnym korytarzu. Przestraszył się on bowiem skalnego szczura i uciekł z rąk dziewczynki.  Hania poszukując towarzysza, błądzi po jaskini. W końcu natrafia na umeblowaną pieczarę... Kto ją zamieszkuje? Przekonajcie się sami... Uchylę  tylko rąbka tajemnicy, że był okropnym bałaganiarzem, a to spotkanie odmieniło los dziewczynki.

Słuchowisko wykonane profesjonalnie. Ładne ilustracje towarzyszące treści i znakomita interpretacja głosowa lektora, Włodzimierza Pressa, to zdecydowane atuty. Treść bajki porusza problematykę relacji rodzinnych i  koleżeńskich. Mówi o wartościach, jakimi jest odwaga i  męstwo, nawiązuje do tradycji kodeksu rycerskiego. Pokazuje też ludzkie przywary, czyniąc opowieść bardziej rzeczywistą.
Można jej nie tylko posłuchać, ale i obejrzeć na YT. Całość składa się z czterech części.
Jest to dobra alternatywa dla codziennej porcji bajek przed snem.






tytuł: Przygody Smoka Alberta. Łuska smoka.
autor tekstu: Jacek Kozłowski
lektor: Włodzimierz Press
czas: 48 min.











sobota, 25 marca 2017

Wystawa klocków Lego


Niedawno zabrałam synów do Metropolii, aby zobaczyć wystawę klocków Lego.

Choć nie lubię galerii handlowych i tłoku, chciałam poznać największe wydarzenie roku dla dzieci  ( jak głosi reklama).
Muszę przyznać, że wystawa  zrobiła ogromne wrażenie zarówno na moich dzieciach jak i na mnie.








Ta ilość eksponatów wykonanych z malutkich klocków!  Nigdy nie sądziłam, że można tyle zbudować. Wystawa jest podzielona na dwie sale. W pierwszej z nich znajdują się eksponaty. Ich tematyka jest różnorodna. Od wiosek indiańskich, przez średniowieczne zamki,po pałac w Wersalu.



Jest  także lekcja historii-   powstanie warszawskie, a nawet czasy PRLu i stanu wojennego.

Nie zabrakło również konstrukcji dla miłośników Star Wars, pojazdów specjalnych, czy zainteresowanych anatomią człowieka. Jednak największą atrakcją są postaci sportowców, między innymi Lewandowskiego i Gortata oraz ogromy samolot United State of America. W osobnym pokoiku można obejrzeć tematyczny film.

                     


Obejrzenie wystawy zajmuje ok godziny. Potem przechodzi się do drugiej sali- raju dla wszystkich młodych konstruktorów z kloców Lego. Można samemu zbudować dowolną konstrukcję i się nią pobawić. A jest gdzie, bo stanowisk do zabawy jest kilka. Nawet nie wiadomo, kiedy upłynęła druga godzina. Moi synowie oczywiście nie chcieli stamtąd wyjść, tymbardziej, że droga do wyjścia prowadzi przez sklep pełen klocków.



Gdy byłam małą dziewczynką o klockach Lego mogłam tylko pomarzyć.
Dobrze, że moje dzieci mogą te marzenia zupelnie normalnie zrealizować.

Wystawę polecam.
Jest to bardzo atrakcyjna i wartościowa forma wspólnego spędzenia czasu.
 Jednak odradzam wizytę w weekendy, gdyż jest mnóstwo ludzi, kolejka do kasy ( bilety można tez nabyć online). Wystawa czynna do 14 maja.
bilety 18-22 zł, szatnia 2 zł od kurtki
Gdańsk Galeria Metropolia


To nie jest post sponsorowany.